Oko jelenia
Andrzej Pilipiuk zasłynął jako autor pełnych pasji powieści promujących polską kulturę. Na przykładzie wybitnego okazu homo polonicus, imć Jakuba Wędrowycza, czytelnik w kraju i za jego granicami poznać mógł nie tylko najwyżej oceniane, wiecznie żywe w narodzie polskim umiejętności, jak na przykład zdolność konsumowania dowolnego rozcieńczalnika, ale też przedziwną i rzadko spotykaną na świecie zaradność, którą Wędrowycz wykazywał się w licznych przypadkach swojego żywota. Czegóż można spodziewać się po autorze, który pisze takie rzeczy? Odpowiedź jest bardzo prosta: świetnej zabawy i całego oceanu humoru. Tegoż i ja oczekiwałem, zasiadając do lektury Oka jelenia, księgi otwierającej nowy, niewędrowyczowy cykl fantastyczno-historyczny.
Jak przedstawia się rzeczywistość? Zaczyna się przeciętnie, choć zdaniem samego autora i osoby układającej zachęcającą notkę na okładce, jest to prawdziwa toccata, a więc wejście mocne i dynamiczne. Faktycznie, jest mocno, a nawet dynamicznie, gdyż na pierwszych stronach książki autor unicestwia... całą Ziemię, która miała pecha wejść w kontakt z rojem meteorów antymateryjnych. Co to za licho są te meteory? Tego nie wiem. Nawet Bruce Willis nie walczył jeszcze z takimi paskudztwami, a jeśli Willis z tym nie walczył, to znaczy, że na pewno nie jest to groźne lub nie istnieje. Chyba że w konwencji filmu/książki science-fiction kategorii B lub zgoła C. Takie przynajmniej miałem wrażenie, przedzierając się przez pierwsze karty powieści i w głowie układałem sobie już przyjemny nekrolog dla Oka jelenia. Na szczęście po przeciętnym, choć oczywiście obowiązkowo katastroficznym początku, później jest już lepiej, a nawet bardzo dobrze.
Bohaterami książki jest grupka ludzi rzuconych w przeszłość: warszawski (to chyba ważne że warszawski, no nie?) informatyk uratowany prosto spod deszczu antymaterii, pochodzący także ze stolicy młodzieniec i szesnastoletnia szlachcianka, wykradziona spod szabel kozaków topiących we krwi kolejny zryw narodowy. Nie są to przykłady postaci, które mogą na stałe utknąć w głowach czytelników, ale nie jest źle. Zresztą, Pilipiuk to pisarz doświadczony i potrafi udowodnić, że postać, nieważne jak banalna, po kontakcie z piórem kierowanym wprawną ręką, zyskuje wiele na wartości i staje się mocną stroną powieści.
Nasi bohaterowie mają do wykonania nie lada zadanie: odnaleźć muszą coś zwanego "okiem jelenia" i bynajmniej nie chodzi tutaj o organ wzroku ssaków parzystokopytnych obdarzonych bujnym porożem. Aby było ciekawiej, nie wiedzą, czego szukają, ani nawet, gdzie się znajdują, ale przecież zdolnego Polaka takie drobiazgi nigdy nie ruszały, prawda? Niezależnie od tego, jak bardzo kuriozalna i naciągana wydaje się być nić przewodnia książki, poszczególne cegiełki treści z czasem trafiają na swoje miejsce i, nim się obejrzymy, wyrasta przed nami całkiem zgrabna katedra powieści, prezentująca zadziwiająco ciekawy i spójny pomysł. Co więcej, książka napisana została językiem żywym, barwnym i zwyczajnie interesującym. Stylowi autorskiemu zarzucić nie można niemalże niczego. W Oko jelenia można wsiąknąć i zapomnieć o bożym świecie.
Skrytykowałem niskobudżetowy wstęp, wydrwiłem nieco bohaterów, więc, aby zakończyć narzekania, wspomnę o jedynym drobiazgu, który naprawdę mi w książce przeszkadzał. Jedynym, gdyż o początku szybko zapominamy, a bohaterowie z karty na kartę stają się coraz lepsi i ciekawsi. Pretensje do autora mam za to, że poszedł na łatwiznę w dziedzinie żonglerki wiedzą. Warszawski informatyk, jak na warszawskiego informatyka przystało, zadziwiająco wiele wie o historii, zna nazwy licznych przedmiotów, a nawet potrafi w przybliżeniu ocenić wiek na podstawie kształtu używanych łyżeczek. Kto wie, być może warszawskie akademie kształcą informatyków w stylu Indiany Jonesa, słusznie wychodząc z założenia, że o powodzeniu w tym wysoce konkurencyjnym zawodzie nie świadczą już zdolności programowania. Nasz bohater przypomina więc sobie, że coś gdzieś widział i coś gdzieś czytał, a jeszcze później autor idzie na kompletną łatwiznę, stwierdzając po prostu, że wiedza została informatykowi... wklepana do głowy przez obcych. Jak w Matriksie.
Powyżej skrytykowane detale to jedyne zgrzyty w cicho i sprawnie funkcjonującym mechanizmie powieści. Książka dojrzewa w oczach czytelnika i ze strony na stronę jest coraz lepsza. Wiedza autora na temat postśredniowiecznych realiów przynosi mu zaszczyt i, pomijając pewną łopatologię, o której już wspomniałem, jest przekazana w bardzo przystępny sposób. Z wyczuciem podyktowany rytm sprawia, że, choć powieść nie jest zapełniona niekończącymi się bijatykami i nie obfituje w szczególnie podnoszące poziom adrenaliny sceny, czytelnik nie nudzi się ani przez moment. Brak dłużyzn to moim zdaniem dobra cecha książki wywodzącej się z nurtu literatury popularnej.
Dawno temu Scott Orson Card napisał bardzo ciekawą powieść pod tytułem Badacze czasu. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Oko jelenia wyrosło na żyznej glebie cardowskiego motywu, ale w żadnym wypadku nie można posądzić autora o plagiat. Oko jelenia, choć nie pozbawione humoru, w niczym nie przypomina też głupawych, ale jakże uroczych kronik Wędrowycza i jest w pełni wartościową powieścią, którą zaklasyfikowalibyśmy do kategorii historii alternatywnych. Czterysta stron tej książki to bagaż, o którym warto pomyśleć, wybierając się na jakiś urlop. Nawiasem mówiąc, wrodzona złośliwość nakazuje mi napomknąć, że przy innym formatowaniu i rezygnacji z niepotrzebnych ozdobników graficznych, całość zmieściłaby się na stronach trzystu. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Raczej nie. Polecam.